czwartek, 4 kwietnia 2013

Kos Town.



Powiem szczerze. Siedzę cały rok w Warszawie i na myśl, że mam tracić czas w wakacje na łażenie po kolejnym mieście robi mi się słabo. Podczas pierwszego pobytu na wyspie, wybrałam się do Kosu po śniadaniu i spędziłam tam czas do obiadu. Może jest to jeden z powodów, dla którego nie lubię tego miasta. Trafiłam tam w największy skwar, tłumy turystów, gwar ulic. Przez chwilę pomyślałam, że jestem w Warszawie. Ale bez przesady, tak źle tam nie jest. Jednakże spędzając wakacje na greckiej wsi, wypad do miasta Kos robi wrażenie. W kolejnych latach wybierałam się tam wieczorami i jest to odrobinę lepsza opcja.
O historii aktualnej stolicy wyspy nie będę przynudzać. To są jedne z nielicznych informacji, które bezproblemowo znajdziecie w guglach. A ja osobiście nigdy nie wnikałam co to za ruiny w centrum można oglądać smażąc się za kilka eurasów w palącym słońcu. Tu wybór zawsze był prosty: lepiej przechylić zimnego mythosa w cieniu tych zabytków. I choć moim celem jest dokładne opisanie znanych mi atrakcji wyspy, to będzie punkt, który z premedytacją ominę. 
Co zapamiętałam z tych krótkich wizyt w Kosie? Port. W którym kierunku byście się nie ruszyli w końcu na niego traficie. Jest to największy port na wyspie, z którego wypływają statki wycieczkowe i promy w kilkunastu kierunkach. I jak to u źródła - ceny rejsów są atrakcyjne w porównaniu do wycieczek wykupionych u od rezydenta czy nawet w lokalnych biurach podróży. Tu też kupicie świeżo złowioną rybkę. A w okolicznych knajpkach zjecie smaczne owoce morza. O dziwo ryby są tu dość drogie, bo podobno mocno przetrzebione i ich połów do łatwych nie należy. Więc się chłopaki-rybaki cenią. Ale to i tak najtaniej na wyspie. Inne przysmaki tańsze są poza Kos Townem. 


W centrum miasta rośnie drzewo nazywane w przewodnikach drzewem Hipokratesa, pod którym „ojciec medycyny” rzekomo nauczał. Choć nie chce mi się wierzyć, że trwa tam ono od 2400 lat. Drzewo ma maksymalnie 600 lat. A to że jeszcze tam stoi zawdzięcza chyba jedynie obrzydliwym metalowym rusztowaniom. Tuż obok, na straganie można kupić przysięgę Hipokratesa w kilkunastu różnych językach, po polsku też również. Równie dobrze – co mnie dziwi - sprzedają się też tandetne obrazy z greckimi widoczkami, biżuteria, muszelki, rozgwiazdy, a żądnym wrażeń turystom miła pani dzierga tatuaże… henną.
I litości, jak w tych okolicznościach można mówić o jakimkolwiek klimacie miasta Kos? Dobra. Wiem. Są tacy, co to lubią. Gdyby ich nie było, to i opisywanych powyżej ofert handlowo-usługowych też by nie było. Poza tym po mieście telepie się kolejka pełna spoconych ludzi, którym nie chce się chodzić. Co jeszcze zapamiętałam? Ceny. O tak. Tych się nie zapomina. Przeciętnie 30-50% drożej niż w innych miejscach na wyspie. Dotyczy to zarówno knajp, straganów jak i zwykłych sklepów. 

Kto lubi wieczorne imprezy, to tylko tu się zabawi. Specyficzna uliczka, pełna klubów znajduje się w centrum. Wieczorne promocje "kup drinka. a dostaniesz trzy drinki i frytki" mają uzasadnienie ekonomiczne.  Swoją ceną. Co nie zmienia faktu, że wielbiciele dyskotek i klubów bardzo lubią i cenią to miejsce. Więc na podstawie doświadczeń i opowiadań przyjaciół i ja je polecam.


 I nawet hartrok kafe jest. Nie ma to tamto.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz