sobota, 6 kwietnia 2013

spróbuj koniecznie.

Dzisiaj post o potrawach i napojach. Myśląc Kos widzę zimnego mythosa w zmrożonej szklance. Piwo jak piwo, ale tam wszystko smakuje lepiej.


 Z innych alkoholi ouzo, metaxa (dobra z zimną colą) no i retsina, przez nas przechrzczona na rycynę. Tanie wino. Naprawdę dobre i naprawdę tanie. W wersji kapslowanej za 0,5l jedyny euras. Gronowe, może lekko kwaśne. Najlepszy wybór na długie greckie wieczory.

 Co poza alkoholem? Fresz Orendż Dżus... sporo droższy od alkoholu, bo ok. 3e za szklankę, ale warto. W Polsce takiego smaku nie znajdziesz. Tajemnica dobrego soku z pomarańczy jest jedna- zawsze poproś wersję bez lodu. W upale lód szybko topnieje i sok jest mocno rozwodniony, a inna kwestia że grecy lodu nie żałują, a pomarańczy już tak.
I jeszcze lemoniada. Taka o której warto wspomnieć jest tylko w jednym miejscu na wyspie. Mianowicie w Zia. Podczas, gdy wszyscy przybywają tam oglądać zachód słońca, ja mam zgoła inny cel- domową lemoniadę. Nazwy knajpy nie pamiętam, coś w młynem w temacie (old watermil?l). Znajduje się na samej górze miejscowości, z pięknymi widokami na cały Kos i okoliczne wyspy. Jak już tam dotrzesz nie zapomnij jej zamówić- homemade lemonade. Mmmmm... nic lepszego w upalny dzień.
Również w Zia można zakupić sok cynamonowy. Produkowany na miejscu. Tu podają go z wodą, ale jest doskonały również do kawy czy herbaty. Warto zakupić i przywieźć ze sobą do domu, by wieczorami sącząc herbatę przywoływać letnie wspomnienia.
Co zjeść? Najlepsze są przysmaki zupełnie nie pasujące do panującego na wyspie klimatu, czyli ciężkie i gorące dania. Ale spróbować ich trzeba. Zacznijmy od musaki. Bakłażan, mielone mięso, często przekładane ziemniakami, choć podobno w oryginalne musace ich nie ma. Wszystko zapieczone w piecu z sosem beszamel. Bomba kaloryczna- pyszna! W większości knajp wypiekana jest w dużej brytfance i sprzedawana w kawałkach (jak ciasto). Dlatego tak ważne jest by znaleźć miejsce, gdzie serwowana jest w miseczkach prosto z pieca. Czyli na przykład w Mythosie w Marmari. Niestety w większości restauracji podawana jest w kawałkach, co mocno psuje jej smak. Innym obiadowym daniem zapełniającym brzuch na wiele godzin są saganaki, czyli nic innego jak zapiekany ser. Żółty lub feta. Pokropiony cytryną prosto z drzewa pozostaje w pamięci na dłuuugo. Najlepsze saganaki jakie jadłam pochodziły od Petry. Pizza w większości miejsc jest świetna. Na niej się nie zawiedziesz. Nie trafiła mi się nigdy niezjadliwa czy w wersji głęboko mrożonej. Nieco inne dodatki niż u nas, bo poza standardową margheritą czy peperoni zazwyczaj występuje też w wersji z gyrosem czy krewetkami. Tu znów polecę Mythosa z Marmari- uwielbiam jego pizzę, zaraz po musace. No jeszcze danie, które znajdziesz dosłownie wszędzie- gyros. Najczęściej podawany z frytkami/chlebkiem pita i warzywami.
Nie piszę o takich banałach, jak sałatka grecka, tzatziki czy baklava- bo tego trzeba spróbować. A i zapomniałabym: jogurt z miodem. Z nazwy tylko jogurt, bo faktycznie jest to gęsty serek (?) a przynajmniej bardzo gęsty kremowy jogurt, polany miodem. Super przekąska na gorące południe.

Z okolic Kosu polecę jeszcze rybki smażone jak frytki na Kalymnosie

oraz dżem z fig i ośmiorniczki na Nissyrosie.

Mam nadzieję, że zauważyliście ile możecie stracić wykupując wakacje allinclusive?








czwartek, 4 kwietnia 2013

Marmari.

O! To będzie długi post. Może nie od razu, ale docelowo z pewnością.
Marmari- to moja sypialnia na Kosie. Dziwna miejscowość, ni to wieś ni miasteczko. Cel jej powstania był chyba jeden: niech turyści mają gdzie spać, co jeść i gdzie tyłki grzać. Ulice są dwie, równoległe do siebie i trzecia je łącząca. Między kilkunastoma hotelami pasą się krowy. Czyje to krowy nie mam pojęcia, bo zwykłych domostw tu nie ma. Same hotele, pensjonaty, noclegownie. Jak ktoś leci pierwszy raz do Grecji i pragnie białych domków i krętych uliczek nad brzegiem morza, to się mocno zawiedzie. Zresztą nie tylko na poczciwym Marmari, na całej wyspie. Ale wracając do Marmari. Poza miejscami noclegowymi jest tu jeden duży supermarket Konstantinos, kilka małych supermarketów, sporo knajp i plaża. Długa, szeroka, piaszczysta, ciągnąca się od Mastichari po Tigaki. Można brzegiem morza spacerować długie godziny. Morze ciepłe (przynajmniej od czerwca do września, zimą nie sprawdzałam) a zbawienny wiatr meltemi sprawia, że w największe upały chce się żyć. Zaliczyłam tu dwa hotele, ale chyba nie mam ochoty zgłębiać ich tematu. Hoteli nie lubię. Stanie w kolejce po śniadanie na wakacjach jest dla mnie ciosem poniżej pasa. A tak to w większości hoteli w których byłam (nie tylko na Kosie) wygląda. Nie wspominając o ustalonych godzinach. Wybór w hotelach jest niezwykle prosty: albo zrywasz się z najlepszego snu na śniadanie albo nie jesz, albo lecisz z plaży na obiad z piachem w tyłku albo nie jesz, albo oglądasz zachód słońca albo wcinasz kolację. No więc za którymś tam pobytem odkryłam Pana Nikitę i jego dom z ogrodem na brzegu morza. I okazało się, że jest miejscowy, że nie znika stąd zimą, że chyba w Marmari jedyny taki. Pokoje u Kapitana nie wymiatają. Ale ogród to już szał i wyjście z terenu posesji też. Oooo tak jest:


Zdecydowanie jednej fotki tu brakuje, tej z widokiem na morze. Wrzucę jak tylko ją odnajdę.

Tak więc miejscówka u Kapitana, choć pewnie w gorszym standardzie niż hotel 3* i droższa przy własnym dojeździe (czarter) daje niezależność i spokój na wakacjach. W cenie noclegu (36 euro za pokój dwuosobowy) są śniadania. Równie skromne i monotonne, jak w hotelach, ale mają jeden megaważny atut. Są podawane, jak wstaniesz. Nieważne czy planujesz całodzienną wycieczkę i wybywasz z kwatery o 6,00 rano, czy odsypiasz imprezę i nie wstaniesz przed południem. Śniadanie dostosuje się do Ciebie, a właściwie to dostosuje się niezawodna Pani Petra. To czy zjesz je na tarasie czy w ich pięknym ogrodzie zależy tylko od Ciebie.Z drugiej strony domu prowadzą małą knajpkę, z doskonałym widokiem na morze. Świetna miejscówka na podziwianie zachodu słońca przy kolacji.

Kos Town.



Powiem szczerze. Siedzę cały rok w Warszawie i na myśl, że mam tracić czas w wakacje na łażenie po kolejnym mieście robi mi się słabo. Podczas pierwszego pobytu na wyspie, wybrałam się do Kosu po śniadaniu i spędziłam tam czas do obiadu. Może jest to jeden z powodów, dla którego nie lubię tego miasta. Trafiłam tam w największy skwar, tłumy turystów, gwar ulic. Przez chwilę pomyślałam, że jestem w Warszawie. Ale bez przesady, tak źle tam nie jest. Jednakże spędzając wakacje na greckiej wsi, wypad do miasta Kos robi wrażenie. W kolejnych latach wybierałam się tam wieczorami i jest to odrobinę lepsza opcja.
O historii aktualnej stolicy wyspy nie będę przynudzać. To są jedne z nielicznych informacji, które bezproblemowo znajdziecie w guglach. A ja osobiście nigdy nie wnikałam co to za ruiny w centrum można oglądać smażąc się za kilka eurasów w palącym słońcu. Tu wybór zawsze był prosty: lepiej przechylić zimnego mythosa w cieniu tych zabytków. I choć moim celem jest dokładne opisanie znanych mi atrakcji wyspy, to będzie punkt, który z premedytacją ominę. 
Co zapamiętałam z tych krótkich wizyt w Kosie? Port. W którym kierunku byście się nie ruszyli w końcu na niego traficie. Jest to największy port na wyspie, z którego wypływają statki wycieczkowe i promy w kilkunastu kierunkach. I jak to u źródła - ceny rejsów są atrakcyjne w porównaniu do wycieczek wykupionych u od rezydenta czy nawet w lokalnych biurach podróży. Tu też kupicie świeżo złowioną rybkę. A w okolicznych knajpkach zjecie smaczne owoce morza. O dziwo ryby są tu dość drogie, bo podobno mocno przetrzebione i ich połów do łatwych nie należy. Więc się chłopaki-rybaki cenią. Ale to i tak najtaniej na wyspie. Inne przysmaki tańsze są poza Kos Townem. 


W centrum miasta rośnie drzewo nazywane w przewodnikach drzewem Hipokratesa, pod którym „ojciec medycyny” rzekomo nauczał. Choć nie chce mi się wierzyć, że trwa tam ono od 2400 lat. Drzewo ma maksymalnie 600 lat. A to że jeszcze tam stoi zawdzięcza chyba jedynie obrzydliwym metalowym rusztowaniom. Tuż obok, na straganie można kupić przysięgę Hipokratesa w kilkunastu różnych językach, po polsku też również. Równie dobrze – co mnie dziwi - sprzedają się też tandetne obrazy z greckimi widoczkami, biżuteria, muszelki, rozgwiazdy, a żądnym wrażeń turystom miła pani dzierga tatuaże… henną.
I litości, jak w tych okolicznościach można mówić o jakimkolwiek klimacie miasta Kos? Dobra. Wiem. Są tacy, co to lubią. Gdyby ich nie było, to i opisywanych powyżej ofert handlowo-usługowych też by nie było. Poza tym po mieście telepie się kolejka pełna spoconych ludzi, którym nie chce się chodzić. Co jeszcze zapamiętałam? Ceny. O tak. Tych się nie zapomina. Przeciętnie 30-50% drożej niż w innych miejscach na wyspie. Dotyczy to zarówno knajp, straganów jak i zwykłych sklepów. 

Kto lubi wieczorne imprezy, to tylko tu się zabawi. Specyficzna uliczka, pełna klubów znajduje się w centrum. Wieczorne promocje "kup drinka. a dostaniesz trzy drinki i frytki" mają uzasadnienie ekonomiczne.  Swoją ceną. Co nie zmienia faktu, że wielbiciele dyskotek i klubów bardzo lubią i cenią to miejsce. Więc na podstawie doświadczeń i opowiadań przyjaciół i ja je polecam.


 I nawet hartrok kafe jest. Nie ma to tamto.





Dawno temu na wyspie.



Dosłownie kilka zdań, bo nie lubię pisać o tym co było. To że należy do wysp archipelagu Dodekanezu wiemy wszyscy, że na Morzu Egejskim - również. Poza tym rzut beretem stąd do Turcji. Długość 50km, szerokość 2-10 km. Najwyższy szczyt Dikeos (846 m npm). Wszędzie czytam, że  zamieszkuje ją ok. 25 tys. osób, ale z tego co udało mi się ustalić z lokalnymi Grekami, to całorocznie mieszka ich tu zaledwie ok. 5 tys. - cała reszta po sezonie wraca na ląd.
Pomijając czasy przed naszą erą, Imperium Rzymskiego i Cesarstwa Bizantyjskiego, wyspą władali kolejno:  Joannici (200 lat), Turcy (400 lat), a od XX wieku kolejno Włosi, Niemcy, Brytyjczycy, aż ostatecznie od 1947 roku Grecy. Po Joannitach pozostał tu okazały zamek i mnóstwo kapliczek oraz kościołów, po Turkach - meczet i kilka charakterystycznych potraw, w tym moja ukochana mousaka. Niemiec jest tu chyba najczęściej spotykanym turystą, choć słychać też Polaków, Rosjan, Włochów. Brytyjczycy mają tu nawet „swoje” miasto- Kardamenę. Ale to temat na kolejny post.


Napisałam okazały zamek Joannitów? hmmm... musicie wierzyć na słowo, że na żywo wygląda znacznie potężniej. A kto nie wierzy, nich leci by się samemu przekonać. Zamek jest naprawdę ciekawym punktem na wyspie. I niewątpliwie zasługuje na oddzielny post.

Czemu Kos? Po co komu kapliczki?



Czemu piszę akurat o Kosie? Powodów jest kilka. Po pierwsze - sama usilnie poszukiwałam jakichkolwiek informacji o tej wyspie, gdy w 2007 roku wybierałam się na nią po raz pierwszy. Poza kilkoma zdawkowymi informacjami nie znalazłam zbyt wiele. Ot, że turecka, że Hipokrates i inne informacje historyczno-statystyczne. Zdecydowanie nie tego szukałam, wybierając się na dwutygodniowe wakacje. Jednak pojechałam, zobaczyłam, wróciłam zakochana. I nie mogłam doczekać się kolejnego roku, by znów tam wrócić. Od tego czasu wakacje dzielę na dwie części - wyjazd na Kos i wyjazd w nowe miejsce. W nowe miejsca jeżdżę głównie po to, by się przekonać, że Kos to jednak jest to! Ciągle słyszę od znajomych: „a Ty znowu na ten Kos?”. Tak, znowu…
No więc skoro w Polsce przewodnika po Kosie nie uświadczysz, zakupiłam go u źródła, czyli na rzeczonej wyspie. W wersji angielskiej ofkors. Przeczytałam na tyle, na ile byłam w stanie. Niestety 80% jego treści stanowiły opisy zabytków (choć jest ich tu tyle, co kot napłakał), stanowisk archeologicznych, muzeów i innych zupełnie nieinteresujących mnie pierdół. Cóż pozostało? Szukać samemu, pytać lokalnych mieszkańców  i rezydentów. Trochę to trwało… Na początku odwiedziłam największe atrakcje, które znajdziemy nawet na stronach biur podróży. Jedne okazały się świetnymi lokalizacjami, inne zupełnie mnie zawiodły. Oczywiście opiszę tu wszystkie, bo jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje. – to, co mnie zachwyciło, innego może nudzić. I odwrotnie.
Po co jeszcze piszę ten przewodnik? Dla satysfakcji, dla znajomych, dla syna, a przede wszystkim - by zatrzymać wspomnienia…
Na zachętę zdjęcie z drogi na Termy, które z całą pewnością w dalszej części bloga opiszę. 


No i to miał być koniec postu, ale nie. Jeszcze kilka słów dopowiem. Lewa strona fotografii.Przydrożna kapliczka, zwana proskynitárią. Jest ich naprawdę sporo. przy głównych drogach i przy wyboistych bezdrożach. Małe, duże, skromne i wypasione. W środku zazwyczaj jest lampka oliwna, obrazek Świętego, zapałki. Początkowo myślałam, że to coś na kształt naszych polskich przydrożnych krzyży. Czyli ktoś zginął i jest to miejsce upamiętniające zmarłą osobę. O tyle to dziwne, że choć drogi na Kosie kręte, to bez przesady, niemożliwe by na każdym zakręcie ktoś ginął. No więc zgłębiłam temat i... tragiczne wypadki to jeden w wielu powodów, dla których są stawiane. Ale również: jako wyraz dziękczynienia dla konkretnego  świętego za łaski, tudzież gdy jest to miejsce, gdzie cudem uniknęło się wypadku lub spotkało kogoś ważnego, kto wpłynął na los stawiającego. Intencja zależy do "sponsora" kapliczki. Tyle informacji udało mi się wyguglać dzisiaj. Niemniej w pamięci podręcznej mojego małego móżdżku zanotowałam, by zgłębić temat u źródła przy najbliższej okazji. Ha! to już za 66 dni....


Krewetka.

No to na dobry początek mapa. Coby wiedzieć co i gdzie. Wg osób z dużą wyobraźnią wyspa ma kształt krewetki. Możliwe. Mi to wygląda raczej na sępa zwróconego głową w dół. Ale co ja tam wiem. Mapa jest brzydka, ale to celowe. Widać na niej główne miejscowości. Z tych ładnych kolorowych nic nie można się dowiedzieć. Nie to żebym myślała, że bloga czytają idioci, ale... Biała linia biegnąca przez środek, to główna droga na wyspie, prowadzi od miasta Kos po Kefalos. Lokalnie zwana Main Road'em. Jak się kiedyś zgubisz na Kosie (o co trzeba się wyjątkowo postarać), to szukaj znaków i pytaj o Main Road. Trasa szeroka, asfaltowa, w doskonałym stanie. Pełna wypożyczonych aut, autokarów wycieczkowych, skuterów, quadów, rowerów. Te mniejsze środki lokomocji zwykle jadą szerokim poboczem, więc zupełnie nie przeszkadzają w pędzeniu lokalnym taksówkom 150 km/h. Nie ma fotoradarów (a jak gdzieś się ostały, to nie działają). Policji właściwie nie widać. Jeśli już kogoś uda im się dorwać, to będzie to osoba bez kasku na skuterze.
Po środku wyspy Antimachia i jedyne lotnisko na Kosie. Małe, dwa sklepy bezcłowe, ale dobrze zaopatrzone w lokalne produkty. Jak chcesz przywieźć z wakacji fetę, oliwę czy oliwki- kup je na lotnisku. Ceny porównywalne do cen w sklepach na wyspie, a zawsze można wrzucić w bagaż podręczny. W ten sposób feta dotrze do domu w dobrym stanie, nie wgnieciona w ręczniki z piaskiem.


                                                                                                                                                              www.travel-to-kos.com



To co obejrzeli? Zaczynamy?Gdzie lecimy na początek?